Moje przeznaczenie

Uwielbiam wędkarstwo, ale w dzieciństwie mało łowiłem. Wychowywałem się na warszawskim Czerniakowie i miałem inne pasje – przede wszystkim sportowe (stadion Legii był całkiem niedaleko). Tak kochana przez warszawskich wędkarzy Wielka Rzeka mnie jakoś nie pociągała. Jedynie na wakacjach u rodziny pod Krakowem godzinami moczyłem kij, dobierając się do skóry pstrągom, kleniom, karasiom.

Kolejny etap to szkoła średnia, gdzie mój przyjaciel Krzysztof bardziej wciągnął mnie do wędkarstwa. Jeździliśmy razem nad tę nielubianą Wisłę (która zresztą odwzajemniała się pięknym za nadobne, nie dając nam prawie w ogóle ryb). Były też eskapady nad Zegrze, Narew i Bug - pełno śmiechu i przygód jak z kart książek Adama Bahdaja.

Potem przyszedł okres wyjazdów na Mazury i fascynacja tym zakątkiem Polski. Łowienie płotek, okoni i niewielkich szczupaków przeplatałem z grzybobraniem, zwiedzaniem krzyżackich zamków i cichych, niegdyś pruskich a dziś polskich miasteczek.

Wreszcie zacząłem jeździć w góry – nad Dunajec i Zalew Czorsztyński. Tam od czasu do czasu udawało się złowić wymiarowego pstrąga, klenia czy szczupaka, a w przerwach między wędkarskimi sesjami lubiłem wybrać się na górską wycieczkę.

Łowiłem więc ryby, kolekcjonowałem sprzęt, ale ciągle brakowało mi poważniejszych sukcesów – czyli okazów. Czytając wędkarska prasę z zazdrością oglądałem prezentowane tam metrowe szczupaki, wielkie sandacze i pokaźne karpie. Mnie takie się nie trafiały, moim kolegom jakoś też. Sztucznie zarybianych stawów nie liczę.

Gdy w końcu jeden z nich – Rafał – złowił pewnego razu na Bełdanach 70-centymetrowego esoksa, zdobycz wydawała się być imponująca... Łowca niósł z dumą rybę przez ośrodek, a wszyscy się odwracali i gratulowali. Marzyłem, aby i mnie taki dzień kiedyś się trafił.

Aż wreszcie w 1995 roku, gdy pracowałem już w branży turystycznej, zostałem zaproszony na wyjazd studyjny do Austrii. Tematem wyjazdu było wędkarstwo, a towarzyszyli mi dwaj dziennikarze „WW” i chodzące legendy spinningu – Marek Trojanowski i Zbyszek Zalewski.

W Austrii zobaczyłem, jak łowi się w wodach, w których nie ma odłowów rybackich i kłusownictwa. Branie za braniem, grube pstrągi w rzece Enns, okazałe sandacze z jeziora Putterersee, do tego szczupaki, lipienie… Byłem zauroczony. Po powrocie zrozumiałem, że czas jest wartością, której nie warto trwonić na innych łowiskach, niż właśnie takie.

Zagraniczne wyprawy na ryby! Ten temat zaczął rozpalać moją wyobraźnię. Żeby tak móc chociaż raz w roku wybrać się tam, gdzie branie to branie, a nie kolejny zaczep. Pieniądze? Jeżdżenie po Polsce też kosztuje, a wyniki mają się nijak do tego, co przeżyłem w Austrii.

Wniosek: lepiej raz tam, niż trzy razy tutaj. Tym bardziej, że dochodzi walor poznawczy – świat jest w końcu tak cudowny. Przy rybach można moc zobaczyć: przyroda, oszałamiające krajobrazy, zwierzęta, a jak się chce trochę do ryb dodać, to również zabytki, miasta, ludzie.

W maju 1998 roku wyjechałem pierwszy raz do Szwecji – do Västervik i nad jedno z jezior Smalandii. Olbrzymie oczekiwania przytłumiły trochę zdrowy rozsądek i pierwsze dwa dni, gdy nie mogłem złowić nic znaczącego, wpędziły mnie w depresję. Jednak potem było już z każdym dniem lepiej. Aż wreszcie nastąpiło to, na co czekałem tyle lat.

Olbrzym, który tak długo na mnie czekał, miał 107 cm i 8,5 kilo. Gdy wyłonił się z głębiny na powierzchnię, podciągany z mozołem pracą mojej wędki, poprosiłem kolegę, by mnie uszczypnął. Potem świętowaliśmy razem do białego rana. Tego dnia zrozumiałem, że te wyprawy to moje przeznaczenie.

Od tego momentu odbyłem już 100 wypraw wędkarskich w różne zakątki świata. Udało mi się zwiedzić w ten sposób wszystkie zamieszkałe przez człowieka kontynenty i złowiłem wiele wymarzonych gatunków ryb, których obrazki oglądałem niegdyś tylko w książkach. I, co najważniejsze, poznałem wielu wspaniałych ludzi. Od niektórych – z Mistrzem Kolendowiczem na czele – dużo się też nauczyłem.

Związałem się też zawodowo z moją pasją, zakładając i rozwijając biuro turystyki wędkarskiej Eventur Fishing. Staram się pomagać ludziom w realizacji marzeń, a także prezentować wędkarskie podróże jako styl życia. Wędkowanie jest głównym celem, a wymarzona wielka ryba - priorytetem. Ale równie ważne sprawy to przygoda, ciekawość świata, fotografia, dobry sprzęt i estetyczny ubiór, smaczna kuchnia - również z wykorzystaniem własnych połowów, męskie rozmowy przy szklaneczce trunku, przyjaźń…

Widzę, że wielu z Was też zaczęło to kręcić. Oby dalej tym tropem!

PS.A co z Polską?

Jest oczywiście piękna, cudowna, niepowtarzalna. Szkoda tylko, że tak mało ryb w jej wodach. Mimo to nie zostawiłem jej całkiem i od czasu do czasu wyskakuję gdzieś połowić. Udało mi się w końcu i tu złowić szczupaczego „metrowca” na moim ulubionym Zalewie Czorsztyńskim (lipiec 2000), upolowałem „potoka” 68 cm (maj 2002), coraz częściej robię też wypady na San, który dzisiaj jest łowiskiem światowej klasy. Oby więcej takich wód, abyśmy mieli co robić nie tylko od święta, ale i na co dzień.